Sen o końcu świata. Nie ostatecznym, ale tym po drugiej stronie globu. Nie dojedzie tam stary ford przesiąknięty czekoladową kawą i długimi rozmowami. Docieramy tam bogatsi o jet lag, młodsi o 12 godzin i ciężsi o 14 lunchy (co najmniej).
Koniec świata leży gdzieś ponad tęczą. Pachnie rozgrzanym bazaltem i lepkim powietrzem. Jest niewielki, ale my czujemy się jeszcze mniejsi, próbując go objąć i zrozumieć. Dla niektórych koniec świata jest początkiem. Początkiem nieznanej drogi, kolejnych wyzwań i nowej historii.
Nachodzi nas myśl – fizycy kłamią. Ziemia przyciąga wszędzie tak samo. Inaczej jest z ludźmi. Jest zegarek ze Snoopym i hiszpański welon. Są lei z pikake i świeże cytryny. Są poke bowls i pyszne drinki Są, ale mogłoby ich nie być, bo uwodzi nas co innego.
Pada pytanie – co czujesz? Pojawia się odpowiedź – wdzięczność. I wiemy, co jest naprawdę ważne. To nie piękne suknie i garnitury. Egzotyczne kwiaty i palmy. Gałązki pieprzu, muszle i jedzenie (chociaż pyszne i wcześniej nieznane). To ludzie, bliskość i oni dwoje. Tańczą przy sobie jak ziemia i księżyc w pełni, wciągając w ten taniec wszystkich, łącznie z nami.
Nie liczymy godzin i zdjęć. Orbitujemy dookoła, łapiąc tysiące ważnych gestów. Słysząc tysiące trafnych słów. Obserwując tysiące szczerych uśmiechów. Reszta jest tylko pięknym tłem.
Kolejny raz słyszymy aloha i chyba zaczynamy rozumieć. To coś więcej niż chwytliwe przywitanie. Dla nas znaczy “kocham Cię”. Kocham to, kim jesteś. Kocham to, że jesteś obok mnie.
W międzyczasie pojedynczy dino-jeździec krzyczy “awokado” i zaczyna swój rajd, by zdobyć serce tłumu. DJ rozkręca najkrótszą i najgorętszą imprezę w naszym życiu. Noc pochłania świat, ale nie kończy dnia, bo nikt nie myśli o śnie. Kiedyś będzie potrzebny, ale jeszcze nie dzisiaj.
A więc aloha i “please be seated”. Lia-Lucine i Juan. Nie ma nic więcej do dodania.
Lia-Lucine i Juan
Big Island, Hawaii